Piotr Krupa o bieganiu: "Złapałem bakcyla i schudłem 35 kg"
Aleksandra Nagel – Well.pl: Jedną z największych Pana pasji jest sport. Od dziecka był Pan wysportowany, czy to przyszło z czasem?
Piotr Krupa: Należałem najpierw do dzieci, później nastolatków, a jeszcze później do młodych mężczyzn, którzy niestety brzydzili się jakimkolwiek ruchem. Nie uprawiałem sportu, nie grałem w piłkę, nie chodziłem na żadne sekcje sportowe. Nie lubiłem tego, bo nie kręciła mnie rywalizacja. Poza tym miałem dużą nadwagę, co wcale nie pomagało. Dopiero 15 lat temu waga pokazała zbyt dużo. Przeszedłem na dietę, ale ta dieta nic mi nie dawała. Dopiero ktoś w końcu powiedział mi: „Weź stary, ty po prostu musisz się trochę poruszać”. Najpierw były spacerki wokół domu, potem zacząłem truchtać, a potem trzy kilometry…
Jak w filmie „Forrest Gump”…
Dokładnie! Jak przebiegłem trzy kilometry, to pomyślałem, że może czas na dziesięć? Później przeczytałem, że tylko 2,5 proc. populacji jest w stanie przebiec dziesięć kilometrów bez zatrzymywania. Pomyślałem sobie: „WOW, to tak blisko tych trzech kilometrów, które przecież już zrobiłem”. Chciałem być w tym wąskim gronie. Jak już przebiegłem te dziesięć kilometrów, to moja żona stwierdziła, że to już nie jest pasja tylko obsesja.
Żona miała rację?
Rzeczywiście złapałem bakcyla. Ciągle biegałem. Przebiegłem kilka maratonów: w Nowym Jorku, Chicago, Tokio, Londynie, Berlinie – generalnie zaangażowałem się w ten sport na maksa. Oczywiście udało mi się też schudnąć, aż 35 kg.
W międzyczasie znalazłem w internecie informacje o Ironmanie. Zacząłem pływać, jeździć rowerem. Pierwsze zawody ukończyłem w Arizonie, później była Australia, RPA, Nicea, Austria i Meksyk, a potem urodziła się nam córeczka…
I pojawiła się nowa „obsesja”? (śmiech)
Tak, ale wtedy też pojawiła się sztuka - obrazy. Teraz wracam do biegania, ale dzisiaj nie nazwałbym tego pasją. To już minęło.
To czym dla Pana jest bieganie?
Bieganie pomogło mi unieść psychicznie trudny okres w prowadzeniu biznesu. Ten moment, kiedy wracam po biegu, staję pod prysznicem i zmywam z siebie pot jest symboliczny. Wraz z potem zmywają się problemy, mózg się resetuje, oczyszcza. Ja nie biegam z żadnymi słuchawkami, nie biegam z grupą. Potrzebuję być sam ze sobą. Nigdy nie lubiłem trenować z kimś. Jestem samotnym wilkiem, bo dzięki temu mam czas, żeby myśleć. Wiele biznesowych decyzji podjąłem w biegu.
Piotr Krupa: "Zrobiłem izraelskiego Ironmana, by udowodnić sobie, że potrafię"
W listopadzie 2022 roku ukończył Pan swoje kolejne, siódme już zawody Ironman w Izraelu, czyli jednak powrócił Pan do tej pasji?
Gdy spotykasz się na zawodach i widzisz ludzi, którzy mają ponad 75 lat i wciąż biegają, to myślisz: „WOW, trzeba się wziąć za siebie”. Widzisz na przykład kobietę, która ma 73 lata i wskakuje do wody, płynie 4 km, wsiada na rower, jedzie 180 km, a na końcu jeszcze robi maraton. Zrobiłem izraelskiego Ironmana, bo chciałem sobie zrobić prezent na urodziny. Początkowo biegałem, by schudnąć, przejść ten symboliczny etap dla siebie, dla rodziny, dla swojego zdrowia, ale potem uświadomiłem sobie, że w tym moim bieganiu jest coś jeszcze.
Co takiego?
O wiele ważniejsze od utrzymywania wagi było udowodnić sobie, że potrafię jeszcze zrobić coś sam.
Nie rozumiem. Jest Pan biznesmenem, człowiekiem wielu zawodowych sukcesów…
Prawda jest taka, że w pracy zawodowej, po tylu latach, w zasadzie nic nie robię sam. Gdyby moje bieganie przenieść do firmy, wyglądałoby to mniej więcej tak: "Drogi Zespole, będziemy robić Triathlon Ironman. Rozpisujemy zadania. Jedna drużyna będzie pływać, druga biegać, inni trenują jazdę na rowerze. Każdy ma swoje zadanie do wykonania. Rusza machina.” Ale te zawody to nie jest praca w korporacji. Tu wszystko musisz zrobić sam i to jest fajne i mi potrzebne. Musiałem sobie udowodnić, że samodzielnie dam sobie z tym radę. Mocno wzmocniło to mój charakter i pewnie wpłynęło też na mój wizerunek w firmie. Niby facet ma w firmie ludzi od wszystkiego, ale jak chce, to proszę, od A do Z może zrobić wszystko sam.
Bieganie to bardzo demokratyczny sport i chyba najmniej elitarny ze wszystkich. Nie da się nim „szpanować” czy zdobywać kontakty biznesowe?
Nie bardzo i to mnie cieszy. Są sporty, które są mocno biznesowe, ale ja ich nie znoszę. Byłem ostatnio w Hiszpanii i trochę biegałem po polu golfowym. Tam bardzo fajnie się biega, ale… stać i grać? To jest takie statyczne, nudne, ale nikogo nie oceniam, każdy ma swój własny profil.
Lubię bieganie za to, że każdy może uprawiać ten sport – niezależnie od możliwości finansowych, statusu społecznego czy miejsca, w którym aktualnie się znajduje. Biegam tam, gdzie akurat jestem. Na wyjazdach biznesowych też biegałem, bo tak mi wypadały treningi. Oczywiście trenowanie przed ważnymi zawodami wiąże się z ogromnym poświęceniem, to zawsze jest czyimś kosztem. Każda żona czy mąż Ironmana i Ironwoman powinni dostać nagrodę za cierpliwość i wytrwałość.
Polecamy
Kolekcjonowanie sztuki zaczyna się od pierwszego kupionego obrazu
Pana żona chyba tym bardziej, bo to nie jedyna pana pasja. Wspominał pan o tym, że pojawiła się ona po narodzinach córki…
Tak, to mój coming out, bo do tej pory nie rozmawiałem o sztuce publicznie. Zaczęło się to 10 lat temu, kiedy byłem w tym końcowym etapie obsesyjnego biegania. Urodziła się nam córka, a więc zmieniła się też dynamika domu, różne prywatne wyzwania. Po tak długim i intensywnym okresie biegania, odcięcie wydatku energetycznego nie pozwalało mi spać. Pewnego dnia, czekając na sen, przeglądałem internet i wyświetlił mi się pierwszy obraz. Popatrzyłem na niego i pomyślałem: „Podoba mi się. Chcę go mieć”. Kupiłem go bez zastanowienia, nie mówiłem nawet żonie, ale tryb obsesji powoli zaczął się włączać. Tym razem jednak w obsesję wpadłem nie tylko ja. (śmiech)
Żona też dała się wkręcić w sztukę?
Początkowo nie, ale - gdy zacząłem kupować kilkanaście obrazów miesięcznie i wszystkie zaczęły „przychodzić” do domu, nie mogła nie zauważyć. Zaczęła zagłębiać się w temat i tak już od 10 lat. Obecnie nasza kolekcja to 450-500 obiektów, głównie polskie malarstwo powojenne. Byłoby tego więcej, ale musieliśmy przystopować z kolekcjonowaniem.
Co się stało?
W pewnym momencie tego procesu doszliśmy do wniosku, że kupowanie kolejnych dzieł sztuki nie ma sensu. U nas w domu wisi może sześć obrazów, na więcej nie mamy miejsca. Cała reszta jest w magazynie. Uznaliśmy, że to dla dzieła jest jak więzienie bez prawa do odwiedzin. Nikt go tam nie ogląda – nawet my!
Polecamy
Polecamy
Tajemnice wrocławskiej kamienicy
I wtedy pojawił się pomysł na galerię?
Tak, stwierdziliśmy, że stworzymy we Wrocławiu miejsce sztuki, gdzie nasze prywatne zbiory będą pokazywane ludziom. Kupiliśmy lokal na płycie głównej rynku wrocławskiego i tam chcemy zbudować „show room”. Będziemy tam pokazywać sztukę, którą już mamy, a poza tym powstanie przestrzeń wystawiennicza dla młodych artystów, których chcemy promować i rozwijać. Powiem Pani, że z tym lokalem wiąże się pewna przygoda.
To jest zabytkowy lokal, dlatego to tak długo trwa?
To 600 m2 zabytku, ale wystąpiliśmy z dokumentami o pozwolenie na budowę i udało się. Weszliśmy z remontem. Jednak w trakcie zajmowania się częścią piwniczną, zawaliła się słabo stojąca ścianka i co? Okazało się, że jest tam ukryte ogromne pomieszczenie. 200 m2, 7 metrów pod piwnicą w rynku! Jak je zobaczyłem, to powiedziałem, że musimy objąć to pomieszczenie galerią! Nie wiedzieliśmy niestety, kto jest jego właścicielem. Półtora roku później gmina powiedziała, że nie znają właściciela, a skoro nie wiedzieli o jego istnieniu, to teraz oni są właścicielami. Poprosiłem o wynajęcie tego pomieszczenia, dokumentacja przeszła przez całą ścieżkę formalną i rozszerzyliśmy plany na budowę. Gdy weszliśmy znowu do środka, by remontować, wie Pani co się okazało?
Nie mam zielonego pojęcia!
Zaczęliśmy remontować i znowu zawaliła się ściana. Odkryliśmy kolejne pomieszczenie…
Niewiarygodne, ta kamienica to jakiś labirynt.
To naprawdę niesamowite pomieszczenie. Mówię: „Nie no, to fatum!”. A z drugiej strony duży dar od losu, bo jest po prostu piękne. Tu już znalazł się właściciel, ale nikt nie był tam od kilkudziesięciu lat. No i znowu projekt, pozwolenie, architekci. Już jesteśmy na ostatniej prostej.
Jak będzie wyglądać to miejsce, gdy już wszystkie piwnice i lochy zostaną odrestaurowane?
To będzie niezwykłe miejsce. W galerii powstanie też sala immersyjna, pomieszczenie z ekranem, który będzie zachodził na ściany, sufit i podłogi. Na całej tej przestrzeni zostaną pokazane obrazy. Człowiek będzie miał poczucie pochłonięcia przez wizję artysty. Sztuki audiowizualne w ogóle będą dla nas ważne, bo budujemy to w architekturze otwartej. Mam nadzieję, że to miejsce będzie inne dla wrocławian od tych, które dotąd widzieli.
Polecamy
Krupa Gallery i inicjatywa ART PARTNER
Dla kogo to wszystko – dla Pana, dla artystów, dla mieszkańców Wrocławia?
Chcemy pokazywać sztukę, nawet tę trudną, zwykłym „Kowalskim” i opowiadać o niej w przystępny sposób. Operatorem tego miejsca będzie Fundacja Krupa Gallery, której głównym celem jest propagowanie młodej sztuki współczesnej, przygotowywanie wystaw, wspieranie artystów. Celem jest również program „ART PARTNER”.
Czym jest ten program, opowie Pan coś więcej?
Zaczęło się od spotkania z kolegą. Na ścianach jego biura, bardzo pięknego zresztą, wisiały jakieś „ceraty z supermarketu” – Londyn, Nowy Jork, Chicago itp. Bardzo dobrze się znamy, więc mówię mu: „Stary, czemu ty te ceraty tu trzymasz?”. A on na to: „Piotr, ja już dawno bym to wyrzucił, ale się na tym nie znam, nie wiem, co powiesić, nie wiem, gdzie to kupić, nie wiem, czy ktoś mnie nie oszuka i czy nie przepłacę…”. Czyli był w takiej samej sytuacji, jak ja kilka lat temu.
I wtedy zapaliła się ta symboliczna „lampka”? (śmiech)
Tak, bo nasza fundacja ma dwie nogi. Krupa Gallery to nasza kolekcja prywatna, gdzie kupujemy bardziej klasyczne, uznane nazwiska, ale też kolekcja młodych twórców. Powołaliśmy zespół roboczy, który jeździ do pracowni, na rozdania dyplomów młodym artystom, na wystawy, wszystkie wydarzenia, gdzie zbierają się młodzi artyści, i ma jeden cel: ma poznać artystę i jeśli poczuje, że jest fajną osobowością, to kupuje od niego kilka obrazów. Chcemy być tymi pierwszymi.

Skąd taka ambicja?
Bo pierwsza sprzedana praca to bardzo ważny moment dla każdego artysty, kamień milowy w rozwoju. Z reguły są to 20-latkowie, którzy dopiero kończą studia, próbują tego trudnego, agresywnego świata i chcą się z tego utrzymać. Ten artysta zawsze już będzie pamiętał swoje pierwsze sprzedane dzieło i tego, kto je od niego kupił. A więc po pierwsze, chcemy im pomóc, wesprzeć, dmuchnąć w ich żagle. Po drugie, wierzymy, że - jeżeli będziemy to konsekwentnie robić przez najbliższe 20 lub 30 lat - to zbudujemy w naszej galerii miejsce niezwykłe i cenne. Jeśli ktoś za pół wieku powie: „A co tam w tej Polsce tworzyli artyści w pierwszej połowie XXI wieku?”, to powinna być odpowiedź: „No, jak to co? Idź do Krupa Gallery i zobacz. Oni tam mają te wszystkie prace.” To jest cel naszego zbieractwa - zbudować instytucję, która przeżyje mnie, moją żonę i będzie ważną artystyczną opowieścią. Bardzo zainspirowała mnie wystawa w Museum of Modern Art „Fifteen Polish Painters”. W latach 60-tych XX wieku któryś z kuratorów MoMA przyjechał do Polski, przejechał się po pracowniach, wybrał 15 nazwisk młodych artystów i pokazał te prace – Fangor, Nowosielski, Kantor, Pągowska – jak dzisiaj patrzymy na nazwiska z tej wystawy, to są mistrzowie! My w Fundacji Krupa Gallery chcemy zrobić to samo, ale zbieranie tych prac znów ma jedną wadę.
Wszystkie trafią do magazynu?
Dokładnie. Gdy myślałem, jak rozwiązać ten problem, przypomniała mi się rozmowa z moim kolegą przedsiębiorcą. I tak powstał projekt „ART PARTNER”, w którym dzieła przez nas kupione można wynająć do swojego biura. One mają rotować, zmieniać swoje miejsce pobytu co jakiś czas, by jak najwięcej osób mogło je zobaczyć. Proszę pomyśleć, ile osób przychodzi jednego dnia do biura? Nasz cel to 200 firm w Polsce. Dajemy sobie na to 10 lat. W ten sposób chcemy stworzyć de facto największą instytucję kultury wystawienniczej w Polsce. Pod względem frekwencyjnym nikt nas nie przebije. (śmiech)
Jakie firmy są już w programie?
Na ten moment współpracujemy już z firmą giełdową Atende, MCI Capital ASI Tomka Czechowicza, PricewaterhouseCoopers, Accenture. Odzywają się kolejne, szczególnie kancelarie prawne. Chcę, żeby nasza fundacja była mostem pomiędzy światem artystów a światem biznesu. Tam, gdzie wiszą te prace, pracują ludzie, przychodzą goście, przebywają pośród nich i dzięki tym pracom zaczynają interesować się sztuką.

Ciężko przekonać świat biznesu do sztuki współczesnej?
Dla mnie większość młodych artystów jest kolokwialnie mówiąc odjechanych, są jak kosmici, ale w bardzo dobrym tego słowa znaczeniu. (śmiech) My, biznesmeni, jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami. Wszystko jest albo na minusie albo na plusie, wszystko się przelicza na marże itd. A tutaj to nie ma znaczenia. Tu liczą się emocje. Niektóre prace są bardzo trudne w odbiorze, wywierają ogromną presję na widzu. Inne są bardzo przyjemne, uspokajające. W sumie właśnie to mnie w tej sztuce kręci – w biznesie nic mnie nie zaskoczy, a tu – kompletny kosmos. Myślę, że wielu ludzi biznesu ma podobnie, dlatego chcemy nie tylko wypożyczać sztukę do firm, ale też robić specjalne spotkania z jej twórcami, bo sztuka współczesna wymaga instrukcji obsługi.
Pamięta Pan swoją pierwszą kupioną pracę, tę w nocy, po kryjomu? (śmiech)
Wiele osób mnie już o to pytało, ale nie przyznam się. (śmiech) Dziś myślę o niej zupełnie inaczej, gusta ewoluują. Pewnie bez problemu sprzedałbym ją z zyskiem.

PRZECZYTAJ WIĘCEJ ROZMÓW Z CYKLU "PASJE" :
Polecamy
Polecamy
Piotr Krupa: "Nie jestem typowym kolekcjonerem, a raczej entuzjastą sztuki"
Czy czuje się Pan dzisiaj kolekcjonerem?
Mnie i mojej żonie ciężko jest mówić o sobie „kolekcjonerzy”. Nie jestem ze świata kolekcjonerów, poznaję go poprzez obserwacje, ale jestem spoza i robię trochę zamieszania. Mówię, że chcę oswajać moich kolegów przedsiębiorców, menadżerów ze sztuką. Wcześniej nikt tego nie robił. Rozmawianie o pieniądzach było tematem tabu.
Nie jestem więc typowym kolekcjonerem, a raczej entuzjastą sztuki. Moim marzeniem jest zrobić największą biznesowo-społeczną instytucję kultury w Polsce. Wrocław jest słynny z Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Chciałbym pójść tym śladem, zrobić przegląd młodej sztuki. Oczywiście jest wiele tego typu wydarzeń, ale nasze będzie wyjątkowe, chociażby pod względem realnych nagród, które pozwolą artystom z tego żyć. To trochę barbarzyńskie podejście, bo biznesowe, ale mam głęboką potrzebę, żeby o tym mówić.
Cóż, gdyby nie pieniądze, pewnie nie powstałaby Kaplica Sykstyńska Michała Anioła, ani setki innych prac…
Sztuka zawsze szła w parze z pieniędzmi, a my zamierzamy ten fakt wykorzystać w dobrym celu.
A co wisi u Pana w biurze?
Jest Andrzej Foggt, polski artysta, który 34 lata temu reprezentował Polskę na Biennale w Wenecji. Perełką jest też praca Strzemińskiego „Żniwiarki”. Wiąże się z tym też ciekawa historia, bo tę pracę kupiłem od wdowy po Julianie Przybosiu. Jest taka scena w filmie „Powidoki” Andrzeja Wajdy, gdy chory na płuca Władysław Strzemiński wysyła swoją uczennicę do Juliana Przybosia po leki. Jak pojechała, tak została jego żoną, a Strzemiński dał im ten obraz po ślubie. Narysował żniwiarki, ale zrobił to po swojemu, powidokowo. Ten mój biurowy Strzemiński to prawdziwe muzealne dzieło.
Powidoki zamiast cerat z supermarketu – to brzmi naprawdę dobrze!
Mam nadzieję, że nasz projekt rozkręci się na dobre! Wszystkim się podoba i tylko czasami niektórzy się dziwią, że nikt na to nie wpadł wcześniej, ale zawsze musi być ten pierwszy, który powie: „Jedziemy z koksem!”.
To zakończę pytaniem, jak na rozmowie rozwojowej w korporacji, gdzie Pan siebie widzi za 10 lat?
Czekam na moment, w którym program ART PARTNER rozkręci się na dobre, a nasze obrazy będą oglądane w biurach przez kilkanaście tysięcy ludzi dziennie. Wtedy spotkam się z moim zespołem i powiem: „Słuchajcie, my siedzimy sobie tutaj, popijając kawę, ale tymczasem stworzyliśmy największą instytucję kultury w Polsce. Nikt nie stworzył większej”.
PIOTR KRUPA
Piotr Krupa to współzałożyciel i prezes zarządu prężnie rozwijającej się, międzynarodowej Grupy KRUK działającej na 7 rynkach europejskich, w tym spółki KRUK S.A. notowanej na GPW w Warszawie.
Od początku w swojej działalności (1998 r.) działał na rzecz zmiany sposobu postrzegania rynku zarządzania wierzytelnościami, który jest ważnym elementem systemu finansowego i zrównoważonej gospodarki, wprowadzając tzw. strategię prougodową, umożliwiającą osobom zadłużonym spłatę długów w ratach. Od 24 lat, zarządzając Grupą KRUK, tworzy kulturę organizacji opartą o kompetencje, różnorodność i równość, dzięki czemu na stanowiskach dyrektorów generalnych, a także top managementu ponad 60 proc. stanowią kobiety.
Kultura organizacyjna i standardy wypracowane w Grupie KRUK niejednokrotnie były prezentowane jako przykład dobrych praktyk - także w ramach międzynarodowej współpracy z finansowymi organizacjami wspierającymi rozwijające się kraje.
Jest absolwentem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Ukończył aplikację sądową, jest radcą prawnym. W 2017 roku otrzymał tytuł Przedsiębiorcy Roku w polskiej edycji konkursu Entrepreneur of the Year. Od 2019 roku pełni rolę przewodniczącego Rady Uczelni Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Jest również członkiem Rady Programowej Global Compact Network Poland, która jest lokalną częścią United Nations Global Compact, największej na świecie inicjatywy wspierającej zrównoważony biznes.
Prywatnie Piotr Krupa interesuje się sztuką współczesną, ekologią i sportem. Wielokrotny maratończyk i triatlonista IRONMAN. Dumny tata 3. dzieci. Wraz z żoną w 2015 roku powołał Fundację Krupa Gallery, która wspiera młodych, polskich artystów. W 2019 roku wspólnie zainicjowali również powstanie Fundacji ZOBACZ MNIE, która wspiera chore i niepełnosprawne dzieci. Rozumiejąc, jak ważna jest walka z kryzysem klimatycznym, został producentem filmu dokumentalnego „Klątwa obfitości”, wyreżyserowanego przez Ewę Ewart. Film ten był prezentowany między innymi na Monte Carlo Television Festival.
Spodoba Ci się Well.pl? Obserwuj nas na Instagramie:
Polecamy