Zawód lekarza pomaga oswoić się ze śmiercią?

Reklama

Tak, w pewnym stopniu, chociaż zawsze się to bardzo przeżywa. Ale wie pani, co jest najważniejsze? Jakość umierania. Zresztą to była wielka lekcja, którą dał mi ojciec tuż przed swoją śmiercią, kiedy był już bardzo chory. Najważniejsze jest to, żeby człowiek umierał wśród bliskich, w poczuciu ich obecności i miłości. Nie każdy musi umierać w szpitalu, wręcz przeciwnie, nikt nie powinien umierać w szpitalu. Miałem taki przypadek ze znajomym, który mnie prosił, żeby załatwić jego umierającej na nowotwór żonie miejsce w szpitalu. Powiedziałem mu wtedy: „Słuchaj, oczywiście, jak będziesz chciał, ja ci to załatwię, tylko pamiętaj – ona i tak umrze. Ale może odejść przy tobie, w domu, a może umrzeć w szpitalu, w którym jej nikt nie chce, bo każdy wie, że jest w nim tylko po to, żeby umarła. Wybór należy do ciebie”. Wie pani, kiedy byłem młodym lekarzem, w życiu bym czegoś takiego nie powiedział. Nawet nie pomyślałbym o tym. Wtedy mi się wydawało, że my jesteśmy od tego, żeby każdego ratować do upadłego. Faktycznie – trzeba ratować. Ale nie zamęczać. Człowiek ma prawo spokojnie i godnie umrzeć. Zapędziliśmy się w oczekiwanie, że każdy chory musi koniecznie być w szpitalu pod opieką służby zdrowia. A ja się z tym nie zgadzam. Człowiek ma prawo do tego, żeby umrzeć w godnych warunkach, w otoczeniu osób bliskich. Szpital daje wiele rzeczy, ale akurat to prawo odbiera, szczególnie w okresie pandemii.

Śmierć pana ojca, jego umieranie miało wpływ na pana dzisiejsze poglądy?
Właśnie dzięki mojemu ojcu, temu, co mówił i jak podchodził do swojej choroby, dziś wiem, że człowiek powinien być w szpitalu tylko tak długo, jak długo szpital jest w stanie mu pomóc. A w sytuacji, kiedy już nic nie ma do zaoferowania, człowiek powinien być w domu, wśród rodziny. Są ludzie, którzy bliskich nie mają. Ale ten, kto ma kochającą rodzinę, powinien być właśnie z nią w swoich ostatnich chwilach, a nie w otoczeniu obcych ludzi w fartuchach. Oni są mu życzliwi, ale obcy. Szpital to w ogóle nie jest dobre miejsce, źle wpływa na psychikę pacjentów. Nie mówię tylko o tych w ciężkim stanie, na skraju śmierci, ale o wszystkich, choć dotyczy to szczególnie starszych osób. Ludzie wyjęci ze swego naturalnego środowiska, poddawani medycznym procedurom bardzo często przechodzą rodzaj psychoz, ciężkich zaburzeń lękowych, bo są zagubieni, czują się zagrożeni. W Polsce jest jednak tak, że jak ktoś już trafi do szpitala, to w nim leży i leży. Potem strach go wypisać, bo czy on sobie poradzi? Z reguły świetnie sobie radzi, dużo lepiej niż na szpitalnej sali. Szpital jest zły. Poza tym niesie ze sobą ryzyko zakażeń, i to niebezpiecznych, w przeciwieństwie do tych, których możemy doznać, jak się upaćkamy w błocie. Bo te bakterie, które siedzą w błocie, są niegroźne, natomiast te, które siedzą w kątach szpitala, są śmiertelnie groźne, dlatego że one przeżarły już wszystkie możliwe antybiotyki i niczego się nie boją. Jak już dopadną człowieka osłabionego chorobą, bardzo często nie umiemy sobie z nimi poradzić. Od dawna powtarzam, to już sam wymyśliłem, bez mojego ojca, że szpital jest potwornie złym miejscem. Naprawdę. I pobyt w nim należy ograniczać do absolutnego, niezbędnego minimum.

Rozmawialiście z ojcem o śmierci?
Zdarzało się.

Profesor Zbigniew Religa był już ciężko chory, kiedy udzielił wywiadu „Dziennikowi”. Na pytanie, czy nadal nie boi się śmierci i czy, aby zaakceptować śmierć, trzeba być lekarzem, odpowiedział tak: „Trzeba być człowiekiem, który ma na ten temat przemyślenia. Moje przemyślenia są proste: nie ma człowieka, który by nie umarł. Łącznie z papieżem. Skoro jest to nieodwołalne i nieodwracalne, to nie ma się czego bać. Każdy musi umrzeć […]. Dla mnie śmierć jest niczym, śmierć jest snem. Tłumaczę to sobie jeszcze tak: miałem ukochane miejsce w świecie – Wyspy Zielonego Przylądka. Ukochane były dawno temu, kiedy nie było tam tych wszystkich hoteli, tłumu turystów, hucznych imprez, a ja mogłem łowić ryby. Ale mnie na tych Wyspach nie ma. Nie żyję tam, nie żyję i już. To samo dotyczy innych miejsc na świecie. I naturalną koleją rzeczy kiedyś nie będzie mnie też tu”.
Dla mnie to bardzo ważny cytat. On tak myślał, po prostu. Chociaż nie da się wejść do środka drugiego człowieka, więc nie jestem pewien do końca, czy się bał, czy się nie bał, albo w jakim stopniu się bał. Na pewno bał się bólu.

Mówił o tym?
Tak. Jak już było wiadomo, że stadium choroby jest takie, że niestety będzie to trwało miesiąc, może trzy, że wszystko zmierza w złym kierunku, bo nie ma skutecznej terapii, którą można byłoby zastosować, ojciec wyraźnie wyartykułował swoje oczekiwania: chce umrzeć w domu i ma go nie boleć. Co w Polsce wcale nie jest takie proste.

Dlaczego?
Dlatego, że się raczej zamyka, zamiast otwierać ośrodki leczenia bólu. Rozmawiałem na ten temat z Andrzejem Dudą, jeszcze zanim został prezydentem, podczas jego pierwszej kampanii, ale chyba się nie przejął. Ból jest problemem systemowym w naszym kraju. Ale to także problem lekarzy, którzy boją się przepisywać środki przeciwbólowe. Boją się je ordynować nawet pacjentom w stanach terminalnych. To ja się pytam, czego oni się tak strasznie boją? Że co, chory się uzależni? Albo wcześniej umrze, bo zaśnie? Takie są tłumaczenia. Nie rozumiem tego.

Naprawdę nie chcą przepisywać środków przeciwbólowych?
Nie przepisują i już. Pewnie się inaczej dzieje w dobrych hospicjach, pewnie łatwiej jest w Warszawie niż na prowincji, ale też niekoniecznie. Pamiętam tę śliczną aktorkę Annę Przybylską, która zmarła na raka trzustki. Sporo się o tym pisało, wprawdzie unikałem tych doniesień, ale jednak trudno było nie zwrócić uwagi. Z nich się przebijało, że ta kobieta
strasznie cierpiała. Rak trzustki jest potwornie bolesny. Jaki, do cholery, jest powód, żeby człowieka bolało? Mamy doskonałe leki przeciwbólowe! […] Dziś już nawet u dentysty nie boli, nie tak jak w czasach, kiedy byliśmy młodzi i jak się siadało na fotel stomatologiczny, to było wiadomo, że musi boleć i bolało. Dziś już nie, bo nie musi. Dokonał się postęp w farmakologii, nie ma żadnego powodu, żeby bolało.

Co ból robi z człowiekiem?
Niszczy go. Cierpiący człowiek staje się bezbronny, zrobi wszystko, żeby go przestało boleć. Jeśli dobrze życzymy bliźniemu, to nie możemy pozwolić, żeby go bolało.

Na szczęście pana tata nie musiał cierpieć.
Na szczęście, ale umówmy się, że nie musiał cierpieć dlatego, że to był mój tata. Dlatego, że mam kolegów lekarzy i było do kogo się zwrócić, żeby wypisał receptę na doustną morfinę. […] Natomiast dziewięćdziesiąt dziewięć procent społeczeństwa nie ma kolegów lekarzy. I co wtedy? Ludzie umierają w męczarniach. […]
I jeszcze jedna kwestia, którą chcę poruszyć. Egoizm rodziny względem umierających bliskich. Bo czym innym jest to, że nie potrafimy dać im spokojnie odejść, żądamy od lekarzy, żeby torturowali ich w daremnych próbach podtrzymania uciekającego życia. To przecież zamienia ich ostatnie chwile w piekło. […]

A jaki jest pana stosunek do eutanazji?
Jestem absolutnym, absolutnym wrogiem eutanazji. Uważam, że to, co się dzieje w części krajów zachodnich – eutanazja na życzenie – jest skandalem. Nie, nie i jeszcze raz nie. Jeśli ktoś chce popełnić samobójstwo, niech wyskoczył przez okno, tylko niech uważa, czy komuś na głowę nie spadnie.

Chyba że nie może się ruszać.
No to trudno. Pamięta pani, był taki konflikt młodego niepełnosprawnego mężczyzny, który zażądał od mojego ojca zgody na eutanazję, ojciec odmówił, było o tym głośno w mediach. No i wyszło na to, że to ojciec miał rację. Chłopak wrócił do aktywnego życia, wprawdzie leży dalej, ale poczuł się potrzebny. Naszą rolą jako ludzi, nie tylko lekarzy, jest zorganizować nasz świat tak, aby ci ludzie byli do czegoś potrzebni, nie znajdowali się poza nawiasem społeczeństwa. Najłatwiej palnąć choremu w łeb. Potknął się, złamał nogę i nie może grać w piłkę – w łeb. Przeszedł udar, jest niepełnosprawny – wyrok śmierci. No nie, przecież nie o to chodzi. Uważam, że to, co pozwolili zrobić ze sobą lekarze w niektórych krajach, przeczy wszystkim wartościom, jakie niesie ten zawód.

Ponoć o momencie, kiedy zrodziła się cywilizacja ludzka, świadczy pierwsza zrośnięta kość udowa. Bo zwierzęta z takim urazem giną z głodu i pragnienia. A to, że ta pierwsza kość się zrosła, to efekt tego, iż ktoś się takim chorym zaopiekował. Teraz mamy wrócić do czasów sprzed cywilizacji, a ich wizytówką będzie lekarz ze strzykawką napełnioną trucizną.
Ja mam zabić? Dlaczego ja mam kogoś zabić, absolutnie nie! Co innego przerwać uporczywą terapię, kiedy wiemy, że ktoś już w zasadzie nie żyje i jego czynności życiowe podtrzymują tylko automaty. Tak, jestem za tym, żałuję, że w Polsce się tego nie robi, bo nie ma prawa, nie ma kryteriów, nie ma też tak naprawdę zwyczaju stosowania komisji do orzekania o śmierci. To się robi tylko w przypadku transplantacji, a więc wyjątkowo rzadko. A takie procedury powinny być normalnie stosowane na OIOM-ach. […]

To ja teraz podejdę do tego z innej strony… Pamięta pan te głośne historie z ostatnich lat – dwuletni Alfie Evans z Wielkiej Brytanii, 42-letnia Terri Schiavo z USA, 39-letnia Eluana Englaro z Włoch. Ostatnio do tego grona dołączył Polak mieszkający w Anglii, znany jako pan Sławek. Wszyscy oni mieli ciężko uszkodzone mozgi, ale żyli po odłączeniu od respiratorów. W każdym z tych przypadków sąd wydawał decyzję o zaprzestaniu żywienia pozaustrojowego.
Moim zdaniem te decyzje były jakieś chore, złe, kretyńskie. Czym innym wydaje mi się odłączenie od respiratora ciała, które nie ma działającego mózgu, nie jest w stanie samo funkcjonować. Zagłodzenie żyjącego człowieka jest złem. Choć niektórzy ludzie nazywają to wolnością. Ale to jest… Nie wiem, nie umiem tego nazwać. Prawda jest też taka, że aby się na ten temat autorytatywnie wypowiadać, mam za mało wiedzy. Na przykład nie wiem, czy u tego chorego Polaka faktycznie stwierdzono nieodwracalne uszkodzenie mózgu. Jeśli tak, to najprawdopodobniej należało zaprzestać uporczywej terapii. Jednak w moim rozumieniu uporczywa terapia polega na podawaniu leków, eskalowaniu ich dawek, sięganiu po kolejne inwazyjne procedury medyczne, choć wiadomo, że nic to już nie da. Czym innym jest natomiast zapewnienie podstawowych potrzeb organizmu – pokarmu i napojów. Opieki. […]

Kilkanaście lat temu jeden z najlepszych polskich demografów, profesor Piotr Szukalski z Łodzi, w wywiadzie, jaki z nim robiłam, przewidział pewne rzeczy. Powiedział, że społeczeństwa tak szybko się starzeją, iż obciążenie schorowanymi emerytami, jeśli chodzi o służbę zdrowia i system ubezpieczeń społecznych, będzie tak wielkie, że…
Że młodzi zaczną się przed tym bronić, wprowadzając powszechną eutanazję. To dotyczy głównie krajów Zachodu, ale obawiam się, że nas także dotknie. Na szczęście, mówię to z mojego punktu widzenia, na szczęście jesteśmy ciągle pod dużym wpływem konserwatywnego sposobu myślenia i wychowania, które u nas są ciągle wiodące. I cywilizacji chrześcijańskiej. Na Zachodzie to wcześniej utracono, nam to też oczywiście grozi, mam nadzieję, nie za mojego życia. Ale to jest wielki problem. Ja się nie podejmuję jego rozwiązania, jestem za głupi. Staram się być bliżej ziemi i prostych rzeczy: jeśli mogę naprawić serce, to je naprawię. Mimo że z ogromną atencją patrzę na filozofów, to sam nie podejmuję się filozofowania. Natomiast nie podoba mi się to, co się dzieje.

A przecież jest pan osobą niewierzącą.
Tak, ale to nie ma nic wspólnego z wiarą. Choć oczywiście moje postrzeganie świata pod względem etycznym wynika z kultury chrześcijańskiej. Zostałem w niej wychowany, choć wzrastałem w czasach komuny. No i jestem lekarzem, mam ratować życie, a nie je odbierać. Tak widzę i oceniam świat, więc na pewne rzeczy się godzę, na pewno jednak nie godzę się na taką absolutną wolność, jaka jest w tej chwili postulowana przez niektórych. Moim zdaniem to nie jest wolność. Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność kogoś innego. Koniec.

Książka Książka

Powyższy fragment rozmowy pochodzi z książki „Religa. Ojciec i syn” Miry Suchodolskiej, wydanej przez Wydawnictwo Czerwone i Czarne.

Spodobał Ci się Well.pl? Polub nas na Instagramie!