Nasza rozmowa została zarejestrowana kilka dni przed wylotem Mateusza Waligóry na Antarktydę. Połączyliśmy się telefonicznie w momencie, w którym z niecierpliwością czekał na samolot. Dziś wiemy już, że wielka samotna wyprawa na biegun południowy rozpoczęła się, a przed Mateuszem Waligórą ponad dwa miesiące lodowatej bieli, nieprzychylnych wiatrów i... radości z każdego kroku stawianego na nartach.
Polak na Antarktydzie
Aleksandra Nagel – Well.pl Co Pana przygnało na ten biegun?
Mateusz Waligóra: Istnieje kilka powodów, ale żaden nie jest na tyle dobry, by być tym najważniejszym. Wiele lat temu – jako młodzieniec - szukałem swojego miejsca w świecie i pomysłu na to, jak ma wyglądać moje życie. I szukając tego swojego miejsca wylądowałem na wagarach, nad Jeziorem Nyskim leżącym nieopodal mojego rodzinnego domu.
Czyli powodu należy szukać w czasach dzieciństwa?
Cóż, nad tym jeziorem spędziłem jak dotąd najwięcej lat mojego życia, nie licząc Wrocławia, w którym mieszkam aktualnie. Szukając swojego miejsca na świecie, zrozumiałem, że pasuje do takiego, w którym nie ma za bardzo ludzi, w którym prym wiedzie natura. To odkrycie było dla mnie bardzo znaczące, bo w dużej mierze ukształtowało to, czym zajmowałem się w kolejnych latach, jakie wybrałem studia, gdzie poznałem swoją żonę, jaką wybrałem pracę. I tak naprawdę to, że jestem teraz na wyprawie na biegun południowy, jest konsekwencją tych odkryć i decyzji, które zapadły już wtedy.
Jako młody człowiek wiedziałem, że któregoś dnia będę chciał dojść samotnie na nartach do bieguna południowego i myślę, że wielu z nas, będąc młodymi ludźmi, miało takie pomysły, ale niewielu z nas udaje się je zrealizować, bo często na przestrzeni lat stają się albo nierealne, albo śmieszne, albo takie… dziecięce. W moim przypadku marzenia zawsze były ważne, więc tak naprawdę jestem tutaj, by zrealizować swoje największe marzenie z lat młodzieńczych.
Na jakim etapie realizacji tego marzenia Pana „złapałam”?
Jestem w Punta Arenas, najdalej wysuniętym na południe mieście w Chile, na samym końcu Ameryki Południowej. To stąd wyruszają wyprawy naukowców podróżujących na Antarktydę. Planowo miałem wylecieć na Antarktydę 10 listopada, ale ze względu na obfite opady śniegu i trudne warunki atmosferyczne ten wylot jest cały czas przekładany i aktualnie obowiązującym dniem jest 13 listopada. Wtedy powinienem wylecieć.
Spędzi pan Boże Narodzenie na biegunie?
Wiele ważnych chwil spędzę na Antarktydzie: swoje urodziny, mikołajki, gwiazdkę, sylwestra… W te dni będę szczególnie wędrował do Polski swoimi myślami, do swoich bliskich…
Rozumiem, że to jedyny możliwy termin, gdy na biegun południowy w ogóle można dotrzeć…
Tak. Gdy w Polsce zaczyna się zima, tutaj zaczyna się lato i to jest jedyny moment umożliwiający dotarcie na biegun południowy na nartach.

Polecamy
Polecamy
Zmiany klimatu a "efekt motyla"
Jednak nie tylko spełnienie dziecięcego marzenia gna Pana na Antarktydę. Wspominał Pan wielokrotnie, że ma Pan szczególną misję – pokazać światu, jak zmienia się biegun południowy pod wpływem podwyższającej się na globie temperatury. Niestety dla wielu osób w Polsce topniejące lodowce na Antarktydzie to wciąż abstrakcja…
Ja to nawet rozumiem. Człowiek jest tak skonstruowany, że zaczyna na coś zwracać uwagę dopiero wtedy, gdy to go realnie i osobiście dotyczy – gdy zaczyna brakować wody w krainie, gdy przychodzi ostra zima, a my nie mamy węgla z Rosji i Ukrainy. Dopiero wtedy zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy uzależnieni od rzeczy, które dzieją się na drugim końcu świata.
Taki „efekt motyla”…
Jeszcze kilka lat temu sam nie zwracałem na to uwagi, aż do czasu, gdy pojechałem na zimową wyprawę w indyjskie Himalaje i zobaczyłem płynące górskie rzeki. Te rzeki przez setki lat zamarzały każdej zimy, okoliczni mieszkańcy jeździli po nich jak po drogach. Nagle z powodu zmian klimatu przestały zamarzać.
Najbardziej zatrważające jest jednak to, że to decyzje podejmowane w Stanach Zjednoczonych czy Europie – przez mocno ucywilizowane kraje – mają realny wpływ na życie w Azji czy Afryce. Jednocześnie to, co dzieje się w Azji czy Afryce z czasem będzie miało ogromny wpływ na to, jak będzie wyglądało życie w USA czy Europie. I stanie się to dużo szybciej, niż myślimy. Położyłbym tutaj główny akcent na migracje, które spowodowane są dużym przeludnieniem w Azji i już teraz jesteśmy w stanie to zaobserwować. Trochę o tym zapomnieliśmy, bo fala emigrantów, która przetoczyła się przez Europę kilka lat temu, już nie jest na czołówkach gazet, ale to temat bumerang – będziemy do nas wracał. A to ja teraz zadam pytanie, gdzie Pani mieszka?

Mieszkam w Milanówku pod Warszawą.
Cóż, myślę, że gdybym szedł ulicami Milanówka albo Warszawy, pokazując ludziom kontur Antarktydy, wiele osób nie wiedziałoby, co dokładnie przedstawia ten kontur. Antarktyda jest nam odległa, a jednocześnie jest największym rezerwuarem wody pitnej na świecie. Główne media informacyjne wcale nie podają na swoich topowych miejscach informacji o tym, że właśnie oderwała się od Antarktydy góra lodowa wielkości Belgii, że biegun topnieje i że kolejne góry lodowe wielkości europejskich krajów będą odpadać od Antarktydy, a wraz z ich topnieniem będzie podnosił się poziom wody. Gdzie są te informacje?
Jako uważny obserwator dostrzega Pan zmiany klimatu również w Polsce?
Oczywiście. Okres pandemii był dla mnie czasem wypraw przez Polskę. Najpierw w 2020 roku przeszedłem wzdłuż Wisłę, a potem polskie wybrzeże Morza Bałtyckiego i widzę, jak zmienia się nasza przyroda. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że podniesienie się poziomu wód może spowodować to, że za kilkadziesiąt lat Świnoujście czy Trójmiasto znajdą się pod wodą.
Jak sądzi Pan, skąd ta ignorancja?
Mam wrażenie, że problem człowieka polega na tym, że nie myśli o innych. Czasy się zmieniają, a ludzie nie. Chyba zawsze tak było. Nie myślimy o tym, jak będzie wyglądać życie naszych dzieci czy wnuków i chyba nie do końca jesteśmy sobie w stanie to wyobrazić. Myślimy o tym, co wydarzy się jutro, za miesiąc, za rok…
Zależy nam na tym, by posłać dziecko na jak najlepsze studia, ale nie myślimy o tym, że zmiany klimatu mocno zaszkodzą jego zdrowiu, że być może to dziecko – gdy dorośnie – nie będzie miało szans na posiadanie własnych dzieci. Ta krótkowzroczność odbije się nam czkawką.
Tymczasem wielu ekspertów twierdzi, że jeśli większość z nas wprowadziłaby w swoim życie nawet bardzo radykalne zmiany ukierunkowane na ochronę środowiska, nie będziemy mieć realnego wpływu na zmiany klimatu. Twierdzą, że tu potrzeba kluczowych, międzynarodowych decyzji - polityków, biznesmenów, decydentów…
Ten problem był dla nas szczególnie ważny przy okazji projektu „Szlak Wisły”. Dosyć zaskakujące było to, że rząd prosi obywateli, żeby wykorzystywali szarą wodę, zakręcali kran podczas mycia zębów czy brali prysznic zamiast kąpieli, podczas gdy aż 70 proc. wody zużywana jest w Polsce przez przemysł i rolnictwo. Jak możemy dotrzeć do człowieka i prosić go o to, aby dbał o swoje otoczenie, kiedy jako jednostki decyzyjne mamy to gdzieś?
Jednocześnie wierzę, że wielkie zmiany zaczynają się od małych, codziennych decyzji nas wszystkich. Tu kluczem jest edukacja i dlatego, podróżując na biegun południowy chcę przede wszystkim edukować. Skoro nie mamy informacji nawet na temat tego, czym jest Arktyka czy Antarktyka, czyli części świata, które obecnie zmieniają się najszybciej, to nie możemy mieć świadomości, jak zmieni się nasze życie, gdy lodowce stopnieją.
Pamiętajmy o tym, że to właśnie my wychowujemy młode pokolenie, a te już za kilka, kilkanaście lat będzie wybierać nowe partie. Rządy nie będą mogły ich zbagatelizować.
Polecamy
Nowe nieznane lądy
Skoro mowa o „wielkich tego świata”, podobno najsłynniejsi miliarderzy już wyczuli szansę na wzbogacenie się. Poszukują nowych złóż cennych surowców w miejscach odsłoniętych przez topniejący lód, np. na Grenlandii.
Dopiero, kiedy zostanie ścięte ostatnie drzewo i zatruta ostatnia rzeka, zrozumiemy, że nie da się jeść pieniędzy. Tyle że wtedy może być już za późno. Nie chcę być osobą, która widzi wszystko w pesymistycznych barwach, bo wierzę, że tak nie będzie, ale jestem osobą, która podróżuje o miejsc bardzo wrażliwych ekologicznie. Razem z Łukaszem Superganem przeszliśmy na nartach Grenlandię. Jesteśmy wśród niewielkiej garstki Polaków, którzy tam dotarli, co z założenia czyni z nas ambasadorów tych wrażliwych miejsc. Musimy o nie walczyć, stawiać granice, edukować właśnie.
„Miejsca wrażliwe klimatycznie” to bardzo ciekawe określenie. Jednocześnie to właśnie one – choć wyludnione i oddalone o tysiące kilometrów od wielkich ludzkich skupisk, najbardziej cierpią z powodu negatywnych działań człowieka…
Niestety, coraz częściej mówi się na przykład o „wojnie o Arktykę”. Dziś cały świat jest skupiony na Ukrainie, ale myślę, że Rosjanie już mają specjalnych ludzi, którzy mają zadanie „rozejrzeć się” po Arktyce. Wydaje mi się, że walka o te zasoby będzie postępować z roku na rok.
Podobnie jak coraz bardziej popularna staje się luksusowa turystyka do tego typu miejsc…
Żyjemy w czasach instant, myśląc, że jedyną rzeczą, która dzieli nas od zdobycia Korony Ziemi czy podróży na Antarktydę, są pieniądze. Jeśli tylko jesteśmy w stanie sobie je zapewnić, to nic nie stoi na przeszkodzie, prawda?
Spójrzmy chociażby na to, co dzieje się w Himalajach. Liczba wypraw komercyjnych i liczba osób, które chcą zdobywać ośmiotysięczniki, nie mając odpowiednich kwalifikacji i doświadczenia, rośnie z sezonu na sezon.
Dziś K2 staje się drugim Mount Everestem - w tym roku pobito liczbę wejść na ten szczyt w ciągu jednego sezonu. Cała góra została zaporęczowana, więc jesteśmy zwolnieni z myślenia, po prostu wspinamy się po sznurku, zdobywamy szczyt, ale to Szerpowie z Nepalu podejmują za nas decyzje. Swoją drogą, to oni są aktualnie gwiazdami Instagramu czy TikToka.
Takie wejścia na góry Himalajów, kiedy nie musimy myśleć, teoretycznie wydają się w porządku, ale kiedy osoba żądna przygód zdobędzie swój wymarzony cel, nagle w jej życiu pojawi się pustka. Wtedy zaczyna się poszukiwanie nowych celów. Boję się, że następną areną na której zamożni tego świata będą chcieli się dowartościować, będzie na przykład Grenlandia czy biegun południowy…

Dobrze, ale czy nie ta sama zasada działa wśród wielkich podróżników? Ich również nakręca ta „pustka”, zdobywanie, odkrywanie, docieranie…
Tak, ale jeśli coś staje się komercyjne, to z założenia przestaje być wyjątkowe. Masowa turystyka nie jest niczym dobrym, w przeciwieństwie do turystyki uważnej, pogłębionej, ukierunkowanej na zmianę i doświadczanie, a nie na zdobywanie. Przez kilka lat pracowałem jako pilot wycieczek trampingowych do Ameryki Południowej. Widziałem, z kim wyjeżdżałem i z kim wracałem – jak zmieniało się ich spojrzenie na świat. Temu właśnie powinny służyć podróże.
Jaki był zatem Pana najważniejszy moment podczas podróży, które Pan do tej pory przeżył?
Od ponad 15 lat całe moje życie związane jest z przemierzaniem miejsc odludnych. Byłem w wielu takich miejscach, ale przekornie powiem, że zawsze chętnie wracam nad to jezioro, z którego wyszedłem. To tam zrodziły się wszystkie pomysły na dalsze wyprawy. Często wracam do tego miejsca, w którym świat wydawał mi się taki wielki i nieosiągalny.
Tymczasem jest Pan w Punta Arenas i czeka na samolot na Antarktydę…
To prawda i już czuję się absolutnie wyjątkowo, bo wiem, jak wiele pracy mnie to kosztowało. Zdobycie doświadczenia, zdobycie finansów, bo to najdroższa wyprawa, jakiej się w życiu podjąłem i raczej żadnej droższej już nie będę chciał się podejmować. Świadomość tego, że jestem tu, gdzie jestem, stanowi dla mnie nagrodę, niezależnie od tego, co wydarzy się w najbliższych miesiącach na Antarktydzie.
Wyobrażam sobie, że jest Pan trochę jak aktor przed wejściem na scenę lub jak piłkarz tuż przed wyjściem na boisko w ważnym meczu. Co Pan czuje?
Muszę przyznać, że jestem aktualnie na prawdziwej emocjonalnej huśtawce. Stres, ekscytacja, strach, niepewność - nastroje zmieniają się z godziny na godzinę, szczególnie wtedy, gdy otrzymuję informację o tym, że mój lot znów został opóźniony o kolejny dzień.
To frustruje, ale muszę to zaakceptować. Podobnie jak to, że dotarcie na biegun południowy – wraz z wyprawą przygotowawczą na Grenlandię, pochłonęło 600 tys. złotych. Muszę przyznać, że wraca do mnie myśl, że nie będzie drugiej szansy, bo nie będę chciał przeżywać drugi raz tego, co przeżyłem w związku ze zdobywaniem finansów na tę wyprawę…
To właśnie jest dla Pana najbardziej stresujące?
Gdybym mówił, że nie, to bym skłamał, a nie lubię kłamać. Kiedy nastąpi ten moment, w którym samolot wysadzi mnie na brzegu kontynentu i odleci w przestrzeń, a ja zostanę sam ze świadomością, że muszę postawić pierwszy krok, to chyba się rozpłaczę. Mazgajem jestem. Kiedy spłyną ze mnie te całe emocje, pozbieram się emocjonalnie, w końcu zacznę zajmować się tym, co wychodzi mi najlepiej, czyli chodzeniem na nartach. Wtedy znajdę równowagę. Będę skupiony na tym, żeby nie popełnić żadnego błędu i ten stres, który przeżywam teraz, zostanie zastąpiony przez pełną radość.

Polecamy
Mateusz Waligóra i podróże "Małego Księcia"
Podobno wschody Słońca to najpiękniejszy widok, jaki ludzkie oko może zobaczyć. Jak to zjawisko wygląda na totalnych odludziach naszej planety?
To jeden z największych plusów takich miejsc, bo kiedy budzimy się rano w Milanówku i nie ma zimy, to najczęściej wschód Słońca mamy już za sobą i rzadko kiedy zdarza nam się go widywać. Kiedy mieszkałem we Wrocławiu, też wstawałem raczej po wschodzie Słońca, ale na wyprawach jestem świadkiem wschodów Słońca znacznie częściej. Gdy przemierzaliśmy Grenlandię, to one sprawiały, że momentalnie robiło mi się cieplej. To one motywowały mnie do działania, gdy zdobywałem szczyty.
Atak szczytowy często zaczynamy nocą, szczególnie gdy poruszamy się po lodowcu, bo wówczas jest on stabilniejszy. Zwykle, gdy zaczyna się wschód Słońca, jesteśmy tuż przed szczytem. Jesteśmy już totalnie wykończeni, brakuje nam sił, motywacji, ale gdy tylko wokół nas zaczyna robić się jaśniej, zaczynamy iść w górę. Kiedy to Słońce wreszcie wychodzi i czujemy jego promienie na swoich twarzach, wstępuje w nas nowa energia. To jest niezwykły moment.
Oprócz wschodów Słońca, równie piękne są zachody Księżyca, a to zjawisko to już w ogóle widzimy bardzo rzadko. Mam w pamięci taki widok: pustynia w Australii, miedziany bochen Księżyca, który budzi mnie w środku nocy i kompletnie nie wiem, co się dzieje. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem. Był ogromny!
Jeśli chodzi o wyprawę na biegun południowy, to na pewno nie będę pamiętał żadnego wschodu ani zachodu Słońca, bo tam jest polarne lato i Słońce świeci całą dobę.
Lubi Pan „Małego Księcia”?
To jedna z moich ulubionych książek i zastanawiam się, czy to pytanie jest przypadkowe, bo wspominałem o tym w jednym z wywiadów…?
To przypadek, a raczej przeczucie. „Mały Książę” skojarzył mi się z Panem. Spotkał Pan kiedyś jakąś różę podczas swoich wypraw?
Spotkałem. Podróżowałem przez pustynię Gobi i przypałętał się do mnie pies. Próbowałem go przegonić (a raczej ją, bo to była ona) za wszelką cenę, rzucając kamieniami, krzycząc… A ten pies cały czas za mną szedł. Przeszliśmy tak trzy dni, a ja wciąż udawałem, że jej nie ma, aż doszliśmy do największego miasta w południowej Mongolii. Poszedłem do miasta, gdy wróciłem do miejsca, w którym zostawiłem swój wózek, jej już nie było. I nagle poczułem się strasznie samotny. Mając w myślach te słowa, że zawsze już będziemy odpowiedzialni za to, co oswoiliśmy, zdałem sobie sprawę z tego, że to ona oswoiła mnie. Myślę, że „Mały Książę” jest lekturą, w której możemy przeglądać się wszyscy, nawet jeśli nie chodzimy po pustyniach…
Pustynie, górskie szczyty, bieguny… a co jest na końcu tej Pana wędrówki? Gdyby miał Pan dostateczną ilość pieniędzy, chciałby Pan polecieć w kosmos?
Nigdy o tym nie myślałem… Są natomiast dwie rzeczy, na które uwielbiam patrzeć, to bociany białe i Księżyc w pełni, a już najlepiej bociany na tle Księżyca w pełni. (śmiech)
Księżyc jest dla mnie fascynujący, czuję coś wyjątkowego, gdy na niego patrzę, a właśnie mamy pełnię i tutaj jest on doskonale widoczny. Myślę, że będąc już na samym Księżycu mógłbym się rozczarować, więc życie w tym wspaniałym wyobrażeniu w zupełności mi wystarcza. Pęd człowieka jest czymś wspaniałym, ale to dobrze podsumowuje nasze myślenie o Ziemi, że często myślimy o wyprawach na Marsa, zapominając jak ważna jest planeta, na której żyjemy.
Prawdopodobnie nie ma nigdzie takiej drugiej…
Dokładnie. Gonimy za tym, co nieznane, a nie doceniamy planety, na której żyjemy. Jednym z najsmutniejszych odkryć w moim życiu było uświadomienie sobie, że ze względu na zmiany klimatyczne prawdopodobnie nie uda mi się zrealizować wszystkich moich marzeń z dzieciństwa.
Co to było za marzenie?
Chciałem dojść na nartach od brzegu kontynentu aż do bieguna północnego, który znajduje się na dryfującym lodzie na Oceanie Arktycznym. Do tej pory tylko dwóm Polakom udało się tego dokonać. Byli to Marek Kamiński i Wojciech Moskal w 1995 roku. Taka wyprawa, jakiej oni się podjęli, w tym momencie jest nie do powtórzenia, bo ocean już nie zamarza w wystarczającym stopniu. Ciężko mi nawet powiedzieć, w którym roku ostatnio człowiek doszedł do bieguna północnego i czy jeszcze zdarzy się tak, że ktokolwiek będzie miał na to szansę…

MATEUSZ WALIGÓRA
60 dni - tyle może potrwać wyprawa, którą Mateusz Waligóra planuje zakończyć przy stacji badawczej Amundsen-Scott na biegunie południowym. Ekspedycję na biegun południowy przygotowywał przez wiele lat - doświadczenie w długodystansowych wędrówkach zbierał m.in na Grenlandii i pustyni Gobi. Wszystko po to, aby na Antarktydzie czuć się bezpiecznie, na tyle na ile to możliwe.
Marsz rozpocznie w zatoce Hercules Inlet na brzegu lodowca szelfowego Ronna, w pobliżu Gór Ellsworth, skąd skieruje się na południe. To tam, a potem jeszcze w rejonie Thiel Mountains, lądolód jest szczególnie popękany.
Drugim zagrożeniem jest wiatr - na antarktycznym pustkowiu potrafi rozpędzić się do ponad 150 km/godz. Takie podmuchy obniżają odczuwalną temperaturę o kilkadziesiąt stopni i uniemożliwiają marsz.
Jedynym schronieniem jest wtedy namiot. Mateusz Waligóra będzie ciągnął go ze sobą, tak jak wszystkie inne potrzebne rzeczy, na „pulkach”, specjalnych sankach. Żywność będą stanowiły przede wszystkim liofilizaty. Podróżnik zabrał też ze sobą duży zapas żółtego sera, orzechów, suszonych owoców, słodyczy i masło. W drodze na biegun codziennie musi przyjąć ok. 5-5,5 kcal.
Jeśli wyprawa zakończy się sukcesem, Mateusz Waligóra będzie jedną z zaledwie czterech osób z Polski, które dotarły do bieguna południowego w taki sposób - samotnie i bez wsparcia. Dotychczas sztuka ta powiodła się jedynie Markowi Kamińskiemu, Małgorzacie Wojtaczce i Jackowi Libusze.
Podobnie jak w poprzednich wyprawach przy okazji wędrówki na biegun zespół Mateusza Waligóry będzie publikował informacje dotyczące zmian klimatycznych. A te przyspieszają na białym kontynencie zdecydowanie. W przekazywaniu tych informacji pomoże mu Fundacja eFkropka.
Wyprawa na biegun południowy jest kosztowna. Mateusza można wesprzeć, kupując limitowaną książkę „Piąta Strona Świata” i biorąc udział w losowaniu nart, w których polarnik spróbuje zrealizować swój cel. Informacje o zrzutce na wyprawę Mateusza Waligóry znajdziecie TUTAJ.