Złożoność i bogactwo świata w literackim pierwowzorze „Diuny” autorstwa Franka Herberta czyni to dzieło tyleż wybitnym, co skomplikowanym i niełatwym w odbiorze. Przebicie się przez gąszcz obco brzmiących nazw, imion, tytułów i postaci oraz połączenie w spójną całość przeplatających się wątków wymaga od czytelnika nie lada skupienia i wytrwałości. To właśnie dlatego przełożenie tego dzieła z języka literackiego na język filmowy nastręcza twórcom tak wielu trudności.

Reklama

„Diuna” – krótka historia dwóch porażek

Niech świadczą o tym dwie spektakularne klęski, które ponieśli dwaj wybitni reżyserowie zabierający się za ekranizację „Diuny” przed Denisem Villenueve. Pierwszym z nich był Alejandro Jodorowsky, którego wizja zakładała przedstawienie złożonego świata „Diuny” w jednym czternastogodzinnym filmie (sic!). Ostatecznie pomysł legł w gruzach jeszcze przed właściwym rozpoczęciem produkcji ze względu na olbrzymie koszty wprowadzenia go w życie.

Kolejny był David Lynch, który w 1984 roku skondensował swoją wizję do nieco ponad dwóch godzin. Choć w zasadzie nie tyle skondensował, co poupychał, bo rykoszetem oberwały zrozumiałość i przejrzystość, a film obfitował w dziwne rozwiązania formalne, które dodatkowo zaciemniały obraz i czyniły go nieudanym. Villenueve wyciągnął wnioski z obu tych porażek i w pełni świadomie zdecydował się na trzecią drogę, która okazała się strzałem w dziesiątkę.

„Diuna” – nowa koncepcja filmu i opis fabuły

Przede wszystkim już w samych założeniach koncepcyjnych film jest dwuczęściową opowieścią. Dzięki temu pierwsza z nich mogła zostać okrojona z wielu pobocznych wątków fabularnych i bardziej skoncentrować się na jak najatrakcyjniejszym zaprezentowaniu publiczności świata „Diuny”. I to nie tylko tej najbardziej zagorzałej części, która doskonale zna powieściowy oryginał. 

Sednem całej historii jest tu więc spisek rodu Harkonnenów, który ma na celu zniszczenie rodziny Atrydów i ponowne przejęcie kontroli nad pustynną planetą Arrakis, zasobną w najcenniejszą substancję we wszechświecie – przyprawę. Całość opowiadana jest z perspektywy młodego Paula Atrydy (Timothée Chalamet), wraz z którym widzowie poznają i eksplorują świat filmu.

W wędrówce towarzyszą mu głównie jego ojciec Leto Atryda (Oscar Isaac) oraz matka Lady Jessica (Rebecca Fergusson). Pozostałe postaci jak np. Duncan Idaho (Jason Momoa), Gurney Halleck (Josh Brolin), Stilgar (Javier Bardem), Chani (Zendaya) czy baron Vladimir Harkonnen (Stellan Skarsgård) pojawiają się na ekranie epizodycznie w towarzystwie młodego Paula lub w jego wizjach i snach. 

Niewykorzystana plejada gwiazd?

I tu pojawia się główny zarzut stawiany „Diunie” Denisa Villenueve. W końcu w obsadzie znajduje się cała plejada topowych aktorów i aktorek Hollywood, a poza Chalametem, Isaakiem i Ferguson, raczej nikt nie dysponuje rozsądnym czasem ekranowym. Poza tym postaci są rozbudowane w dość ograniczonym stopniu i - podobnie jak w książce - służą raczej za reprezentacje pewnych archetypicznych cech, niż są bohaterami z krwi i kości. Jednak taki zabieg również znajduje uzasadnienie w wyjściowej koncepcji filmu.

Po pierwsze znakomici i znani aktorzy i aktorki przyciągają publiczność i oferują występy na wysokim poziomie nawet w okrojonym czasie. Po drugie, gdyby Villenueve próbował rozwijać każdą z tych postaci osobno, prawdopodobnie utknąłby na dobre w niuansach i główny wątek utonąłby w morzu szczegółów. 

Sztuka kompromisu

Tymczasem reżyser intencjonalnie ogranicza ekspozycję do minimum i nie grzęźnie w rozwijaniu poszczególnych wątków pobocznych i bohaterów, dzięki czemu historia w zasadzie od początku zyskuje właściwą dynamikę. A to z kolei powoduje, że odbiorcy zaznajomieni już z imaginarium Herberta nie umrą z nudów podczas rozwleczonego wprowadzenia, a pozostali widzowie szybko zostaną wciągnięci w sam środek intrygi, która z każdą kolejną sceną stanie się dla nich coraz bardziej przejrzysta.  

Czy przez takie zabiegi film gubi skomplikowane społeczno-polityczno-filozoficzne tło obecne w literackim pierwowzorze? Do pewnego stopnia tak, ale znów - wydaje się to być zabiegiem ściśle wykalkulowanym i uzasadnionym. W końcu nie można zapominać, że „Diuna” to przede wszystkim blockbuster wielkiego hollywoodzkiego studia z budżetem rzędu 165 mln dolarów, który w pierwszej kolejności musi się zwrócić i jeszcze na siebie zarobić. Villenueve musiał więc odnaleźć balans między artystycznymi wyzwaniami stawianymi przez powieść a widowiskowością i strawnością filmu, przy jednoczesnym unikaniu błędów popełnionych przez jego wielkich poprzedników. 

Z tego też względu najpewniej dopiero w drugiej części bardziej złożone wątki obecne w literackim pierwowzorze zostaną wprowadzone lub rozwinięte. Zadaniem pierwszej jest natomiast obniżyć próg wejścia do złożonego świata „Diuny” dla jak największej liczby odbiorców, zachwycić zupełnie nowym fantastycznym światem oraz olśnić wizualnym rozmachem.

„Diuna” – wizualne arcydzieło

A ten ostatni cel „Diuna” realizuje wyśmienicie. Villenueve udowodnił już w przypadku „Blade Runnera 2049”, że jak nikt inny ma rękę do poetyckich, monumentalnych i dopracowanych pod każdym względem kadrów. Oba te filmy mają zresztą pod tym kątem sporo wspólnego. „Diuna” wynosi jednak doskonałość kadrów science-fiction na nowy poziom.

To wizualna poezja, bogata w szczegóły i zrealizowana nienagannie, której bezwzględnie należy doświadczyć w kinie. Tym bardziej że jest okraszona hipnotyzującą muzyką Hansa Zimmera. Całościowo „Diuna” jest więc bardziej przeżyciem kinowym, które zachwyca swoim rozmachem i trzyma na krawędzi fotela przez całe trzy godziny seansu. 

Miejmy więc nadzieję, że Denis Villenueve otrzyma zielone światło od Warner Bros. na nakręcenie drugiej części filmu, by jego wizja artystyczna miała szansę zostać zrealizowana w pełni. Bo na razie pierwsza część jest prawdziwie genialnym preludium.